Po 10 latach badań i obronie pracy doktorskiej, opublikowana została książka “Czytanie dla rozwoju. Wczesnodziecięca nauka czytania w metodzie Cudowne Dziecko”. Rodzice często pytają, czy z książki dowiedzą się, jak nauczyć dziecko czytać. Książka opowiada o nauce czytania, ale także o rozwoju dziecka. Informacje o CZYTAĆ W RZECE ROZUMIEĆ RYBY PORADNIK Strzelecki - 8116556552 w archiwum Allegro. Data zakończenia 2019-10-30 - cena 110 zł Dbamy o Twoją prywatność Śnięte ryby w rzece Ner. Wojewoda wydał komunikat, wysłano alert RCB W związku z wystąpieniem zjawiska śniętych ryb na rzece Ner na terenie powiatu łęczyckiego i poddębickiego (woj. łódzkie) nie ma powodów do paniki, a sytuacja jest pod stałą kontrolą — podały w sobotę po południu służby prasowe wojewody łódzkiego. Vay Tiền Nhanh Chỉ Cần Cmnd. Czy spławik dorównuje niezwykle popularnej na ostrogach gruntówce? Jak poradzić sobie z prądem płynącym w kółko? Gdzie zbudować stanowisko i jaki obszar klatki wybrać na łowienie? No i wreszcie jak łowić na rzece z główki? Zapraszam na ostatnią czwartą część artykułu poświęconego rzecznemu łowieniu spławikiem z główek. Na główce z głową! napływ, zapływ, czy środek przestrzeni? wybór stanowiska na napływie i zapływie metoda połowu technika połowu Ponieważ zagadnienia w/w są ściśle ze sobą powiązane, omówione zostaną we wspólnej części. A więc jak łowić na rzece z główki? Normalnie, ponieważ nienormalnie też się da, poza tym najlepiej na spławik i z głową. Tak, tak, tak, to chyba oczywiste, dla niektórych farsa, ale ma to swoje logiczne uzasadnienie. Podczas wędkarskich wypraw nad swoją ukochaną drugą żonę Odrę przekonałem się wielokrotnie, że spławik nie dorównuje gruntówce, ale ją przewyższa bijąc o głowę i jest to nadto z mojej strony eufemistycznie napisane. Spławik sygnalizuje mikro brania, które nigdy nie wskaże fedder. I ten fakt jest wystarczającym powodem, by po niego sięgać pod warunkiem, że mamy dobry wzrok i chęci do machania. O ile skuteczny rzeczny spławik, który sprawdzi się na każdej ostrodze, możemy kupić sobie w sklepie, czy w jakiś sposób ustrugać z korka, to mądrej głowy nie znajdziemy w sprzedaży na sklepowych półkach, a bezmyślną i leniwą jedynie możemy ustrugać wariata, niż wywnioskować coś sensownego. To przykre ( a może to i dla ryb dobrze ), że wielu nie umie czytać rzeki ( klatki ) w momencie, gdy sama aż o to się prosi, czy rozkłada przed nami jak dzika łania. Natomiast zadziwiające jest to, że cechy dobrego i złego wędkarza łowiącego z ostrogi są dokładnie takie same, a jedynie subtelności i umiejętności, poparte i ukształtowane przez zrozumienie wykonywanych czynności i zachodzących procesów w basenach między ostrogami są odpowiedzialne za różnice. Na brak brań czasami zwyczajnie nie mamy wpływu, lecz na logiczne, sensowne myślenie i wynikające z nich prawidłowe poczynania już tak. Są wędkarze, którzy potrafią sami myśleć, nieważne jak. Ale są też tacy, za których ktoś myśli. Owi nie połapią ryb z ostróg chyba, że przypadkowo, ponieważ nie umieją przyswajać zdobywanej wiedzy. Korzystanie z niej jest sztuką i umiejętnością, którą trzeba się wyuczyć jak jazdę samochodem, wpasowując do zaistniałych problemów, ponieważ rzeka bardzo często manewruje nas w pole, nie mówiąc o rybach. Myślenie to ciągły, powtarzający niekończący proces. W pierwszej części artykułu zwróciliśmy uwagę na wybór ostrogi. Okazuje się, że główka główce nierówna ( bo nie może być inaczej ) i nie chodzi tu wyłącznie o cechy anatomiczne, ale żywieniowe. Każdy zakręt rzeki posiada gorsze i lepsze klatki, a ta dobra to niekoniecznie piękna, duża, spokojna, czy głęboka przestrzeń. To nie wyściełany kwiatuszkami brzeg, o komfortowych warunkach stanowiskowych, ale taka, w której w naturalny sposób o d k ł a d a się rzeczny, niesiony nurtem pokarm. i jak tu zbudować stanowisko? Warunek powyższy spełnia w zasadzie każda ostroga, niemniej jednak są niuanse dające wyższą ocenę niektórym. Przekonałem się o tym wielokrotnie, że te najlepsze są zaraz przy pierwszym zakręcie i go kończące, z prostej przyczyny: tam pokarmu z uwagi na prawa rzeki jest dużo. Ryba nie wie o naszej wyprawie do niej i nie czeka gotowa na aport byle gdzie, lub w umówionym miejscu na wędkarza, który jej łaskawie coś tam jak psu do pyska rzuci, bo akurat chce w tym pasującym mu miejscu klatki łowić. Uzależniona jest od chimery rzeki. Wiedza o tej osobliwości, powinna p r z y m u s i ć myślącego wędkarza do wyboru na tak, lub nie danej ostrogi i kropka. Mam przykre doświadczenia z selekcją pod przymusem główki ( jedyna wolna, albo może być ). Co prawda nawet do tej teoretycznie „najgorszej” jesteśmy wstanie przyzwyczaić ryby, ale będzie to miało miejsce wówczas, gdy syto i długoterminowo będziemy regularnie i hojnie ją nęcić, żeby przyzwyczaić je do miejscówki. A na to większość nie będzie mieć czasu i grosza, z drugiej strony nie ma sensu obficie nęcić bez gwarancji, że jutro w tym samym miejscu połowimy. Tym samym posiłkować trzeba się tym, co niesie natura rzeką, a dodatkowo z potęguje nasza zanęta. Wobec powyższego są klatki, które w mojej ocenie nawet nie zasługują na skromną uwagę. Nawiasem mówiąc, wyjątek od wszelkich reguł mogą stanowić główki „śmieciowe”, w których naturalnego pokarmu ( raczej oferty z tablicy Mendelejewa ) jest więcej niż zazwyczaj, gromadząc do wyżerki ryby. śmieciowe główki Doprawdy trudno zrozumieć, według jakiego wzoru rzeka nanosi wszelkie farfocle akurat na którąkolwiek, a z takiej łowiąc mamy żniwa. Nie raz widziałem jak pod taką pianą buszowały ryby, co prawda drobnica, ale na coś to wskazuje. Na pozostałych zwracajmy uwagę na rodzaj dna, a więc na kamienie, żwir i glinę, raczej wykluczając te strasznie zapiaszczone, na których gromadzi się drobnica dla drapieżników. A w ogóle najlepsze klatki są tam, do których dojazd samochodem jest utrudniony lub niemożliwy, przez co nie są eksploatowane, dzikie i prawie zawsze wolne. Widać stąd wyraźnie, że w miejscach dostępnych dla każdego, wybór ostrogi jest bardzo ograniczony, a silna presja czy konkurencja wędkarska wymusza wcześniejsze zaplanowanie wyprawy na główkę chyba, że będziemy liczyć na szczęście, inaczej o taką upatrzoną trzeba powalczyć. Żeby na koniec nie ocierać łez warto zdobywać się na wysiłek, by liczyć na udany sukces, a ten będzie wtenczas, jak osiągniemy wynik maksymalnie możliwy do osiągnięcia w danym dniu. Druga część artykułu miała podtekst erotyczny. Zwracała uwagę na dezabil ostrogi. Nie chodzi o danie upustu dziecięcej fantazji, lecz o wnioski ze specyficznego układu prądów krążących w kółko, które powstają przez napierający na zalaną część ostrogi nurt, jak i zawady denne. Dla niektórych prądy nie mają żadnego znaczenia, dla innych są zmorą nie do pokonania, czy udźwignięcia sprzętem wędkarskim, a tak naprawdę są korzystne i kluczowe. Prowadzi to do konstatacji, że występujący wartki prąd klatkowy, jest sprzymierzeńcem dla łowiącego wędkarza, aniżeli wrogiem. A ten, gdy chce się tu odnaleźć, lub nie gościć stale na jeziorach, musi go zaakceptować, a nawet z nim zaprzyjaźnić za pan brat. Ryby podchodząc do stołu żerują właśnie pod prąd, doskonale sobie z nim radząc, ponieważ nanosi im w pyska pokarm i jest wymuszonym, stałym czynnikiem w trybie ich życia. Tak ustawiają swoje ciało, by z tego kierunku wypatrywać pokarmu i atakować go. Takie są generalia, których nikt nie zmieni i ustawi po swojemu. Dodatkowym atutem owego prądowego podania do stołu, jest brak czasu bliższemu przyjrzeniu się przynęcie ryby w szczególności, gdy atakują ją stadem w silnym- szybkim nurcie, wobec powyższego wybaczy w pewnym stopniu drobne nieprawidłowości wędkarza przy budowie zestawu. Wielu uważa, że łowić z ostrogi należy tam, gdzie woda płynie spokojnie, równo, czy stoi. Owszem tak można, jeśli w grę w chodzi rynna, do której nanoszony jest pokarm przez prądy wsteczne, czy w ogóle lokalny charakter rzeki jest leniwy. Inne terytoria mogą okazać się stratą czasu i lepiej darować je sobie na starcie, ponieważ nawet najbardziej interesująca klatka, ma swoje dobre i złe miejsca. Musimy szukać ryby w prądzie, obojętnie jakim- dużym, czy małym. To da nam możliwość podprowadzania przynęty wprost, pod rybie pyska. W zasadzie w nim samym, to my nie mamy za wiele pracy ( mam na myśli prezentację przynęty ), poza częściową kontrolą zestawu i jedną, do tej pory niezastąpioną sztuczką wędkarską zwaną: przytrzymaniem zestawu, która tu sprawdza się kapitalnie. Krecią robotę zrobi za nas prąd tj.: obierze kierunek płynięcia zestawu i go poprowadzi naturalnie ze swoją siłą, zgodnie z zadanym kierunkiem i przy okazji do odkładającego się w danym momencie rzecznego i naszego z zanęty pokarmu, a więc w rybie jadaczki. Sednem jest odczytanie przyszłej trasy przepływu rzuconej na haczyku przynęty w szczególności w części napływowej, która jest trudniejsza technicznie dla wędkarza, aby prawidłowo ją zanęcić i owocnie łowić. Musimy sobie uzmysłowić, że woda w rzece ( w klatkach ) nie płynie prosto jak po szynach, ale zakręca i żeby mogła wykonać ten manewr, coś ją do tego musi zmusić, od czegoś odbić, czy z czymś zderzyć. To prądy ( uciąg ) przeniosą nam zanętę w powstałym po zderzeniowym kierunku, a my przynętą i spławikiem będziemy chcieli pływać dokładnie w tym samym miejscu nad kulami, czy w rozmyciu, a nie daleko. Z uwagi, na ustawicznie stale przekręcający się kierunek prądu, wspomniana owa trasa przepływu zestawu będzie przypominać sinusoidę i mieć wiele rozgałęzień, nawet ze swego źródła – wstawiania spławika. Co więcej, obławianie w miarę spokojnego obszaru rynny zapływowej, przypomina widoczne na ekranie komputerowego monitora różne korytarze na niebie dla samolotów lub tzw. popularne drzewko. Wstawiany spławik z przynętą nieprzerwanie w to samo miejsce, ze względu na stale zmieniające się przez główny nurt kierunki prądu wstecznego, nie zagwarantuje nam regularności płynięcia spławika po tym samym torze ( linii ) trasy, jak to ma miejsce na prostym odcinku rzeki. Wiedza o tym stałym zjawisku powinna nam uświadomić, iż ciężko będzie kontrolować zestaw, a w niektórych przypadkach wręcz niemożliwie- naprowadzając go na tą samą linię. Lepiej sobie ten manewr w niektórych miejscach klatki odpuścić i nie wymuszać modyfikacji trasy, a minimalnie szerzej zanęcić, by pozwolić zestawowi poddać się naturalnemu prądowi. Przynęta wówczas będzie płynęła naturalnie z jego duchem, a rybie zaoszczędzimy głowienie się, co to za cudak płynie i pozwolimy jej przejść od razu do natarcia. Trasę przepływu zestawu na zapływie i napływie ilustrują poniższe dwa schematy: Natomiast strona napływowa to w ogóle odlot. Tu spławik dryfuje podporządkowany prądowi, który stale się przeinacza- raz w lewo, raz prosto, a raz w prawo, za chwile wiruje i prezentuje jakby był na “koksie”. Chcąc sprostać wyzwaniu strony napływowej, należy nie tylko odczytać kierunek prądów w raz z trasą przemieszczającej się zanęty, ale także wziąć poprawkę, na występujące zawirowania i powierzchniowe blaty, które to zakłócają ten kierunek, niejednokrotnie podtapiając i przymuszając spławik do płynięcia w odwrotnym kierunku, niż wynika to z kierunku prądu wstecznego. Czasami obserwacja powierzchniowych prądów na niewiele się zda, ponieważ liczy się ten prąd, który jest pod wodą w części przydennej, w której będzie pływał ołów i haczyk, a ten w klatkach, potrafi być przeciwny do prądu na powierzchni, o czym świadczy częstokroć „zamarcie” zestawu w wartkim prądzie, uwidocznionym mocnym przechyłem spławika niewynikającego z zaczepu. W tej okolicy napływu nie możemy się rozłożyć i łowić byle jak i gdzie popadnie. Inaczej zostaniemy strasznie ukarani. By uzyskać wystarczające odpowiedzi, konieczne jest przed łowieniem i wybraniem ostatecznego miejsca na napływie, bliższe przyjrzenie się wodzie i zaobserwowanie, jak wlewa się do basenu i rozchodzą w niej prądy wsteczne, a krótko przed wyborem stanowiska i nęceniem, popływanie kilkakrotnie zestawem w zamierzonym obszarze łowienia, ażeby sprawdzić możliwy scenariusz wydarzeń zachowań spławika i całego konglomeratu, w raz z trasą jego przepływu wyreżyserowanego przez prąd celem, bycia gotowym na różny rozwój wypadków i obranie techniki, taktyki, a także wybranie pola nęcenia i wyselekcjonowanie najwłaściwszego z możliwych stanowiska. Już kilkakrotne przepłynięcie spławikiem uświadomi nam, jak ograniczone pole manewru do kontroli zestawu serwuje nam strona napływowa, której to my musimy się podporządkować i jak wielu zadaniom należy sprostać, by nad tym wszystkim zapanować i poukładać. Przekonamy się później również, że ryby w części napływowej nie biorą jedna za drugą w tym samym miejscu, ale w różnych jego częściach, za sprawą rozmycia. To wszystko zależy od wykształconego prądu w danym momencie, który stale się przeinacza i przenosi drobiny zanęty w różne miejsca. Dlatego dopuszczalne, a nawet wskazane jest zanęcenie napływu dość szerokim pasem, ( czytaj sinusoidą ) po trasie przepływu spławika, znacznie szerszym od nęconej strefy rynny na zapływie, unikając centralizacji zanęty chyba, że wyjątkowo zależy nam na ustawieniu ryby w szczególności, gdy będziemy chcieli łowić je tyczką w krótkim pasie. Wówczas trzeba poszukać miejsca na napływie, które stanie się polem łowienia, a zestaw będzie pływał czysto od lewej strony do prawej, lub odwrotnie, albo tak się na brzegu ustawić, by ten zamierzony cel osiągnąć tyczką. Notabene, nie każdy napływ idealnie spełnia ten warunek i przy tym wybrane pole nie zawsze będzie najlepszym miejscem napływu. Inaczej spotkamy się z niedogodnością stałego spływania spławika do przodu lub tyłu, taka kontrola zestawu stanie się uciążliwa lub prawie niemożliwa, a wędkowanie tyczką będzie przypominać łowienie batem. Zresztą i tak, co któreś wstawienie, prąd poprowadzi nam spławik zupełnie na odwrót, po swojemu, nie tam gdzie chcemy. Natomiast obszerne zanęcenie napływu jest wskazane, by ułatwić sobie łowienie batem lub bolonką. Takie na pozór uwłaczające logice poczynanie da nam gwarancję zanęcenia całej jego strony przez prąd, a nie wyłącznie wybranej części, bez zmartwień na brak brania, na wypadek opuszczenia zestawu poddanemu mającego tu miejsce chaotycznemu prądowi, poza teoretycznie upatrzoną i wybraną strefę połowu, a to będzie zdarzać się, co chwile. Przy tych dwu metodach, na taki stały rozwój wypadków możemy sobie jak najbardziej pozwolić. Zresztą, przy przepływance nie mamy wyjścia, a to jedyny sposób na rozgałęzienia trasy. Nie musimy, co chwile trafiać zestawem w to samo miejsce startu. Najnormalniej siła napływowego prądu zrobi swoje, zanęci i ustawi szerzej ryby, a rozpostarty pas leżących na dnie kul, zagwarantuje nam bardzo szerokie ich rozmycie i bez względu na to gdzie będzie pływał zestaw, spotka zanęcone i rybne dno. Najtrudniejsze ogniwo układanki ma miejsce z wyborem stanowiska na napływie i regionu połowu. Oba źle wytypowane zniweczą sukces. Ów wybór podległy jest wyciągniętym wnioskom z obserwacji wody, a usiąść trzeba na tyle prawidłowo, tudzież wygodnie, aby efektywnie poradzić sobie sprzętem, jaki mamy do dyspozycji, z wszelkimi prądami i zawirowaniami występującymi w obfitości. I tak, jeśli stwierdzimy, że woda rozmytego warkocza wyraźnie wlewa się do napływu na podstawę główki, a tylko jej niewielka część na szczyt ostrogi, prawdopodobnie lepiej będzie obrać sobie za cel ten teren klatki, do którego woda się kieruje i nanosi prosto pokarm ku brzegowi i wybrać stanowisko, pozwalające swobodnie manewrować konglomeratem w zaistniałym prądzie. tu woda wlewa się na podstawę główki W przypadku ewidentnego odbijania się wody od szczytu główki, wprost do koryta rzeki ( najczęstsze przypadki ), lepiej będzie obławiać warkocz i okolice, w raz z konsolidującymi z nim prądami wstecznymi, a za stanowisko obrać miejsce, które „pogodzi” płynącym zestawem te dwie przestrzenie, pozwalające łowić swobodnie raz w warkoczu, a raz w prądzie wstecznym, tudzież wygodnie wędkarzowi. Niezwykle istotną racją do całości układanki napływu, jest poznanie miejsca narodzin ( jeśli tak to można nazwać ) prądu wstecznego ( doświadczenie z butelką ) w szczególności, gdy odległość jednej ostrogi od drugiej nie jest na tyle duża, że sięgniemy go zestawem. Trzeba dobrze przyjrzeć się warkoczowi na napływie i nieco dalej tam, gdzie staje się bardzo rozmyty i poszukać charakterystycznego miejsca, gdzie woda formuje młynek i obrazuje, czy odzwierciedla leżącego bałwana, która wyglądem go przypomina, strasznie kręci i wyraźnie kieruje jej część na środek klatki ku brzegowi ( poniższy schemat ), zamiast do ostrogi. Trudno za każdym razem według wzoru wytypować to miejsce lub miejsca, których na jednej klatce może być na raz kilka! Powyższy schemat umiejscawia je dowolnie, a na tym samym basenie może być po środku, by za chwilę znaleźć się bliżej strony napływowej, a później dalej. To wszystko zależy od stanu wody, umiejscowienia ostrogi, jej wielkości, głębokości i lokalnego miejsca. Celowo nie podaje odległości od brzegu. Czasami jest to kilka, a innym razem kilkanaście, czy kilkadziesiąt metrów i z każdą sekundą i minutą ewoluuje. W czym problem? Istnieje ryzyko złego zanęcenia napływu. Wystarczy lekkie przerzucenie bałwana, lub trafienie w niego kulami zanętowymi, a skutkuje to natychmiastowym odprowadzeniem powstałym prądem 95% naszej zanęty nie tam gdzie trzeba na napływ, lecz wprost na środek klatki, a tylko pozostałe 5 % na napływ. Skutkiem powyższego będzie ustawianie się ryby w zupełnie innym miejscu, z dala od oczekiwanego z godnie z ruchem powstałego prądu. W następstwie tego zamiast połowić na napływie, odprowadzimy ryby na środek, nie tam gdzie zamierzaliśmy, nieświadomi błędnego zanęcenia, wyrabiając sobie złe zdanie o napływie i miejscówce, lub przeświadczymy się, że w Polsce tylko ryby nie biorą. Niestety, na stronę napływową, ba na każdy napływ osobnej klatki trzeba znaleźć sposób i się go wyuczyć, a z tym poradzą sobie bardziej doświadczeni wędkarze. Jeżeli na dodatek weźmiemy pod uwagę zawady denne występujące licznie w klatkach na napływie, łowienie będzie przypominać pobojowisko z polem minowym, z którym przyjdzie nam się zmierzyć. Wówczas nad przeszkodą wystarczy lekko przytrzymać zestaw jak się da, by uniknąć zaczepu. Idealnym wręcz łowiskiem jest klatka, o dwóch krótkich ostrogach po lewej i prawej, gdzie z podstawy jednej z nich lub ze środka brzegu, zestawem sięgniemy warkocz i okolice, z wielopostaciowymi prądami i wirami. Trudno wymarzyć sobie lepsze i prostsze miejsce do połowu. Obławiać możemy dowolnie, czym chcemy, a wędkowanie podobne jest do prostego odcinka rzeki, lecz nie zawsze, przy czym w takich okolicznościach warto pozwalać zestawowi poddać się pod występujący w danym miejscu prąd, nawet w ten przeciwny do kierunku nurtu. Napływ to wyższa szkoła jazdy, ale niezwykle skuteczna jeśli myślimy o wysokich wynikach. Trzecia część artykułu kierowała uwagę na znaczne różnice głębokości. Okolice warkocza to najgłębsze miejsca w rzece, nawet głębsze od głównego nurtu, w szczególności zaraz przed jak i za ostrogą. Rozbieżności te potrafią wynieść nawet kilka metrów. I tylko rynna przy opasce jest wstanie konkurować głębią z główką. Wynika to z napierającego na ostrogę nurtu na zakręcie, który wypłukuje popularne doły lub inaczej głęboczki, które najgłębsze są na zapływie. Ale potrafią być od tej reguły wyjątki. Napływ będzie głębszy od zapływu tam, gdzie główki są umiejscowione na prostym odcinku rzeki. Zdarzają się takie przypadki i miejsca w rzece, które znam osobiście. Nawet w samym basenie różnice są kolosalne i w żaden sposób klatka nie przypomina równego blatu, który dla leniwych wędkarzy jest marzeniem. Przepraszam za określenie, ale wszelkiego rodzaju półki czy dołki są fantastyczne, bo w nich lub koło, potrafi czaić się ryba, a my musimy tylko znaleźć na nie sposób. Niestety klatka klatce nierówna, więc występujące dysharmonie potrafią być znaczne. Dlatego trzeba nauczyć się patrzenia na rzekę przez pryzmat wody, bez wstępnego badania gruntomierzem każdej napotkanej na swojej drodze klatki. Poza tym metr metrowi w nich nie równy. To sprawia, że poważną udręką staje się odpowiednie dobranie gruntu tak, by haczyk pływał tuż przy dnie, jak i na nim samym w każdym napotkanym na swej trasie przepływu miejscu. Dotyczy to najbardziej bolonki, którą po klatce możemy pofruwać i dosłownie postawić spławik w każdym miejscu, ale bat czy tyczka miewa na niektórych basenach podobny problem. Wykluczam wybór odległościówki, która radzi sobie najgorzej, ale przy niskim stanie wody jak ktoś bardzo chce i potrafi, to czemu nie. Nie sztuką jest mocne przegruntowanie zestawu. Owe postępowanie skazane jest na zbyt częste zahaczanie głównym ołowiem o zawady denne, w konsekwencji zamarciem pod wodą spławika i nawet całkowitym uziemieniem zestawu, grożącym na pewno jego zerwaniem w kamieniach i utratą. Co prawda przegruntowany zestaw dopływający z wypłycenia do np. głęboczka znosi różnice w głębokościach i ustawia spławik we właściwej pozycji, ale najpierw prąd musi go tam pociągnąć i gwarantuje, taki zestaw raczej nigdy tam nie dopłynie, a musimy zrozumieć, że najlepsza metoda na rzeczne klatki to przepływanka z przytrzymaniem, a tylko sporadycznie łowienie na tzw. leniwca. Jak więc należy właściwie ustawić i dobrać grunt przy przepływance, by ryzyko zaczepów zmniejszyć do minimum i zniwelować różnice zestawem? Nie ma złotego środka na wszystkie problemy. Poza tym zestaw nie ma pilota, za którego sprawą automatycznie pod wodą zmniejszymy czy zwiększymy grunt. Ja nauczyłem się i proponuję wyrównywać te różnice długością przyponu z pilotem, czyli śruciną sygnalizacyjną ( jedną lub kilkoma ). Jak to rozumieć? W pierwszej kolejności należy ustalić gdzie i w jakim obszarze, pasie zamierzamy łowić. Przy czy nie jest wskazane obranie sobie za cel pływanie spławikiem po całej klatce w kółko, ale określonego odcinka kilku, lub kilkunastometrowego, na którym wspomniane różnice nie będą zbyt duże. Następnie zbadać głębokość na trasie przepływu od zamierzonego początku i końca. Różnica w głębokości, to dodatek do długości naszego przyponu, który powinniśmy wziąć pod uwagę, powiększony jeszcze o zapas 10-30 cm, na powstający pod wodą łuk zestawu i zamierzone krótkie, bądź dłuższe przytrzymanie. W większości wypadków będzie oscylował w okolicy 0,7-1,5 metra. Taka budowa zestawu, ujednolica w wodzie płynącemu zestawowi różnice w głębokościach i pozwala zapanować nad dysonansem. Daje to nam gwarancję pozostawania przynęty w okolicach dna, na którym skupia się największa ryba, bez znaczenie czy zestaw znajdzie się na płytszej, czy na głębszej wodzie. Długi przypon ma dodatkowo inny atut. Nadaje pływającej na haczyku przynęcie jej naturalne zachowanie, co nie pozostaje bez znaczenia dla ryb. Jedynym „minusem” jest zbyt późne sygnalizowanie brania przez spławik i jego pierwsze przytopienie jest najczęściej jego ostatnią fazą. Sposobem na to utrudnienie jest mądre i zimne oko. Należy szybko zacinać przy pierwszym ruchu spławika, by się nie spóźnić, determinowane rodzajem przynęty. Trzecia część artykułu zwracała jeszcze uwagę, na łowienie ryb na ich stanowiskach, a nie tam gdzie byśmy sobie życzyli, jak w koncercie życzeń. Kierowała uwagę na okolice warkocza i rynny zapływowej. Co te dwa miejsca mają w sobie, że przyciągają ryby? Ma to związek z ich życiowymi wymaganiami, czego rezultatem jest ta predylekcja. Jeśli więc będziemy próbować je łowić z ominięciem ich preferencji, na darmo nam ich szukać. Dlaczego i jak to ogarnąć rozumem? Otóż, podstawowym zapotrzebowaniem na utrzymanie życia ryb jest pokarm. W całości ustępuje on miejsca innemu pragnieniu- bezpieczeństwu, które zajmuje miejsce przed żerem, a jego poważanie tym bardziej wzrasta im większa i starsza jest ryba. Jednakże pokarm pobiera ryba podczas okresowego rytmu życia, podczas gdy poczucie bezpieczeństwa jest stałe, a więc całodobowe. Tymczasem nieodzownym i najważniejszym postulatem ryb jest tlen, którego w łowisku ( rzece ) w ilości gatunkowi zadowalającym ma wystarczyć. Z tych przyczyn, wszystkie te wymienione potrzeby spełnia warkocz i okolica, czyniąc to rozległe miejsce łowiskiem wręcz doskonałym. Tu ryba czuje się jak w domu, przez to jest mniej czujna. Wskutek tego łowimy je zawsze w ich własnych domostwach. Natomiast rynna zapływowa spełnia trochę inne zadanie. Ryba podczas swojego rytmu, albo zwabiona zapachem opuszcza miejsce zamieszkania, udając się na żerowiska, które są ich drugim adresem. Jeżeli stan wody nie jest wysoki, oscylując koło stanu średniego ( normalnego ) rynna, obok okolic napływu, też staje się żerowiskiem. Nią płynie niezjedzony pokarm z napływu, rozwijają się wszelkiego rodzaju ślimaki, woda trochę się uspokaja, z tej racji powinna poza okolicami warkocza, stać się dla nas potencjalnym miejscem połowu. Jak tu łowić? Wyborem stanowiska na zapływie będzie nie zawsze szczyt ostrogi, ale jej część środkowa, czasami podstawa. Pozwoli to nam łowić w pierwszej fazie strefy środka rynny, a w drugiej fazie okolic warkocza i za każdym razem, kiedy tylko chcemy dowolnie przytrzymywać. Na taki obrót wydarzeń najlepiej nadaje się bolonka, którą możemy popływać od kilku do kilkunastu ( kilkudziesięciu ) metrów, mająca znacznie większą przewagę w zasięgu nad tyczką. Nie warto siadać u podstawy ostrogi ( wyjątek krótka ostroga ) gdy chcemy wybrać za strefę całą rynnę do warkocza, a ostroga jest bardzo długa. Najzupełniej możemy nie widzieć atenki spławika na oddalonym zestawie, a co najgorsze nie poradzimy sobie z odpowiednim dobraniem gruntu. Ale tak naprawdę wybór konkretnego miejsca na zapływie i regionu połowu, zależy w głównej mierze od sprzętu, jakim dysponujemy. Tyczka daje najmniejsze możliwości obszarowo, ale jest najbardziej precyzyjna. Długi bat nieco zwiększa w płytszej wodzie ten zasięg ( wszystko zależy od głębokości rynny i głęboczka ), a bolonką łowimy i podprowadzamy zestaw gdzie chcemy. Z tej przyczyny, wybór stanowiska na zapływie jest uwarunkowany od możliwości posiadanego sprzętu, zamierzonym wyborem regionu połowu i różnic w głębokościach. Dlatego czynników w pływających na to kryterium jest cała kupa. Poniższe schematy ilustrują możliwy wybór stanowiska i strefę połowu do tyczki, bata i bolonki. Najtrudniej łowi się w samym warkoczu. Wymaga on bardzo dużego doświadczenia, umiejętności i dobrego wędziska. Zestaw musi być na tyle ciężki, aby przy przytrzymaniu, które ma mieć miejsce co chwilę w raz z popuszczaniem, haczyk był w okolicach dna. Trzeba nauczyć się odróżniać przytapianie spławika od brania. Nęcimy ciężkimi kulami wprost w warkocz tak, by pływać zestawem nad nimi i tuż za nimi. Warto wyuczyć się połowu tutaj, ponieważ spodziewamy się największych ryb. Jednakże przy wysokim stanie wody, żerowiskami potrafią być i są przybrzeżne płycizny, tym samym niekoniecznie ich domostwa. Przeto złowić je można nie tam, gdzie na pierwszy rzut oka logika wskazuje. Toteż uważam, że należy kierować się następującą dewizą: Im wyższy stan wody, tym można pozwolić sobie łowić dalej od warkocza, im niższy stan, tym bliżej warkocza. Dotyczy to zapływu jak i napływu. Natomiast bardzo niski stan wody, zmusza ryby do opuszczenia swoich domostw. Klatkę za dnia, możemy wtenczas sobie odpuścić. Jedynie w nocy ryba wpływa do brzegów. Obławianie wynikające z logiki dołów, głęboczków, rynny, czy choćby warkocza nie przynosi spodziewanych plonów, a wielu głowi się gdzie rybę wywiało. Daleko, z dala od brzegu. Kto łowił przy niżówkach, ten wie, o czym piszę. Ryba wtenczas migruje nie za „chlebem”, a tlenem. Warto szukać wówczas ryby ze szczytu ostrogi ( wszakże nie tylko przy niżówkach ), tuż za warkoczem na granicy nurtu, miejscu potencjalnie dobrze natlenionym. Właśnie w takich okolicznościach ogromną rolę i pożytek odgrywają zawady denne, nie zawsze te pojedyncze, ale ich mnogość, które sprawiają, że woda na powierzchni bełta się, zmieszana z powietrzem natlenia. Tuż za nimi i w okolicy ryba znajduje swoje ostoje. Znalezienie takiej, to wytrzaśnięcie zbiorowego siedliska, wtenczas droga do sukcesu jest bardzo bliska. Stanowiskiem staje się szczyt ostrogi, strefą połowu okolica warkocza w nurcie. Nęcimy jak na prostym odcinku rzeki pamiętając, że ostroga sięga daleko pod wodę, skutkiem tego zanętę kładziemy w zależności od regionu połowu głęboko w napływ, lub zaraz w zapływ nurtu. Bynajmniej nie z każdej ostrogi z najdziemy ryby, w takim razie trzeba być tego świadomym. Puenta z trzeciej części jest następująca: Nie da się powiedzieć ot tak po prostu: Tu z główki, na klatce łowi się leszcza, tu krąpia, tam brzanę, tak klenia, a tam płotkę. Wszystko zależy od kapryśnej rzeki, na którą nie ma mądrych. Mając to na uwadze, w rozważaniach posłużyłem się uogólnieniami popartymi wieloletnią praktyką, żeby wystarczyły do naszych wędkarskich potrzeb. Stąd trafne uogólnienie, że ryby łowimy w warkoczu, okolicach i rynnie. Z drugiej strony trzeba mieć świadomość, że ryba nie obiera za granice te tereny i kurczowo się ich nie trzyma. Na zakończenie trzeba jeszcze odpowiedzieć na ostatnie dwa pytania: kiedy łowić z napływu, kiedy z zapływu? od czego to zależy? Ad1. Z pewnością wielu z Was spodziewa się jakiejś bardzo precyzyjnej odpowiedzi. Nie wiem czy takowa istnieje, choć przyznam, są niuanse, które warto wziąć pod uwagę. Napływ jest pierwszym miejscem, na który nanoszony jest rzeczny pokarm, tym samym teoretycznie jest najlepszy, ale technicznie do rozpracowania najtrudniejszy. Zapływ ma nam do zaoferowania poza okolicami warkocza rynnę, która jest nieco spokojniejsza, lecz głęboka. Trzeba przyznać, że jedna i druga strona potrafią być nieobliczalne i przynoszące plony. Nie zmienia to faktu, iż zawsze, kiedy tylko chcemy, możemy łowić tu, lub tam. Nie ma żadnych wypracowanych reguł, które wyraźnie wyróżniałyby którąś ze stron. Ad2. Wybór należy do wędkarza zależny od: jego umiejętności, zrozumienia wykonywanych czynności i procesów zachodzących w basenach, czasami wiatru, pory roku, dnia, stanu wody, temperatury, usytuowania ostrogi, a także od gatunku i kaprysu ryby. Jak widać, zależności bardzo złożonych i ściśle powiązanych ze sobą jest całe mnóstwo, z którymi nie poradzi sobie nawet komputer. To, które miejsce ryba obierze za żerowisko, czy swój dom, zależy przede wszystkim od niej samej i jej trudnego do zrozumienia gustu, a nie nas. Żadna najlepsza zanęta tego nie zmieni. A ponieważ o gustach się nie dyskutuje, nie przekonamy ryb na którąkolwiek stronę. Każda, nawet ładnie z wyglądających stron, ma swój dobry i zły czas. Przekonać możemy się tylko indywidualnie, a teoria podana na talerzu w niczym nie pomoże. Czasami lepiej łowi się na napływie, a innym razem odwrotnie. Wiosna i jesień to wskazanie na napływ. W szczególności w jesieni leszcze w pływają na przybrzeża napływu. W upalne dni ryba szuka wytchnienia, dlatego schodzi głębiej, ale nie zawsze. Lato- bez znaczenia. W zimie gdy nie ma mrozów i są cieplejsze dni, ryba też żeruje na napływie. Łowiłem je w wtenczas na głębokości 1 – 1,5 metra!, podczas gdy na zapływie kompletnie nie brały. Jeżeli stan wody jest wysoki, wybierajmy napływ, ponieważ jest płytszy. Przy dużym wietrze, zarzucajmy z wiatrem ( jest łatwiej ). Pamiętajmy to tylko teoria, która w tym samym czasie nie musi się sprawdzić nawet na następnej ostrodze, nie mówiąc o lokalnym miejscu, województwie, czy innej rzeki. Ryba to też „człowiek”, organizm żywy, a nie matematyka, gdzie według podstawionego wzoru obliczymy jej preferencje, a klatka ( strona ) to nie taca, do której sięgamy po ryby jak po słodycze. Celowo opisuję złożoność problemu, bo nie ma jednoznacznej odpowiedzi na zadane pytanie. Najlepiej jest samemu wszystko sprawdzić w swojej okolicy, popróbować, ponieważ każdy odcinek rzeki to swoiste indywidua. Wybierając napływ na swój region połowu, musimy być świadomi ograniczeń jakie niesie i swoich umiejętności, bo jest tu skutecznie łowić wielką sztuką. Ale raczej nigdy nie zawodzi. To już koniec rzecznemu łowieniu z główek. Mam nadzieję, iż nieco przybliżyłem niektórym, w szczególności początkującym adeptom powyższy temat. Zdaję sobie sprawę, że cztery części nie odpowiedziały na wszystkie możliwe nurtujące pytania, a niektóre zagadnienia nawet bardziej skomplikowały, a inne uprościły. Niektórzy mogą załamać się skalą i stopniem tematu. Uwierzcie, łowienie z główek jest na tyle proste, co trudne. Braki w umiejętnościach, zrozumieniu i technice są w głównej mierze przyczyną niepowodzeń. W swoich rozważaniach, starałem się opisać wszystkie swoje przeżycia, jakich doznałem szlifując wędkarstwo na rzecznych ( odrzańskich ) i zaledwie niektórych ostrogach. Wychodzę z założenia, iż lepiej jest poznać dobrze jedną, dwie, trzy główki, niż skakać z jednej na drugą. Nikogo też nie chcę na siłę przekonać do swoich racji, jako że ja też jestem tylko omylnym człowiekiem. Najnormalniej takiego łowienia na klatkach doświadczyłem, a co się nauczyłem i sprawdziłem- opisałem. To powinno skłonić początkujących do skorzystania z gotowych podpowiedzi, a tych, którym ta wiedza nie wystarcza, czy się z nią nie zgadzają, do poszukiwania innych alternatyw, a przede wszystkim do wyuczenia się swoich metod połowu, do czego wszystkich zachęcam. Z wędkarskim pozdrowieniem. Grzegorz Grabowski Najpierw – była myśl obsesyjna, natrętna. Od roku. Pisano tu przed rokiem o tej Rzeczce (raz jeszcze dzięki, Piotrze!). Zachłannie syciłem oczy fotkami, aż obudziła się tęskna pamięć. Ile czasu mnie tam nie było? Dekadę? A może dłużej? Dłużej, ze dwanaście lat... A może z piętnaście? A przecież przymierzałem się nie raz. Nawet „sztabówkę” 1:25000 kupiłem. Gapiłem się w nią jak wół na malowane wrota, przywoływałem obrazy z pamięci ulatającej. I nic. Ciągle za daleko, ciągle nie po drodze. Ciągła też obawa, że nie trafię po własnych śladach. Tam - tylko dwie wioski, do Rzeczki przytulone mackami starości. Bo nie rzucim ziemi, skąd nasz ród. Bo cóż nam z tego, że rzucim? Kto kupi? Aha, Warszawka może kupi. Ale jeszcze trzeba się postarać, żeby Warszawka wiedziała, że jest coś do kupienia. No i jeszcze w gminie trza ziemię odrolnić, na rekreację przemianować... Młodych nie ma. Jedynie podrostki. Ze skrzydłami jeszcze słabymi, więc z gniazda nie dadzą rady wyfrunąć. Ci nieco starsi, którzy ulecieli, zarabiają teraz rozsądne pieniądze gdzieś w miastach, niekoniecznie naszych. A tu – chałupy zmurszałe jak najstarsi mieszkańcy. Z głowami pokrytymi szlachetną, posiwiałą zielenią i gontów, i strzech, i eternitu. Ze ścianami omszałymi w zadumane grzywy powojów, winorośli, wreszcie mchów. I cisza. Jeno mućka gdzieś zaryczy, jeno burek łańcuchowy popyskuje trochę, gdy się inny burek zakręci w pobliżu. Bo intruzów na dwóch nogach tam nie ma. Sami swojacy, wszyscy się znają od urodzenia. Psy też wszystkich znają. Gdy już się obcy pojawi, to pewnie zabłądził. Ale to rzadko, może raz na miesiąc. I jeszcze traktor czasem zawarczy. Staruteńki Ursus. Bo nowszy po co? Żeby pół hektara cherlawego żyta, na piachu wyrosłego jakimś cudem, wykosić? Żeby dwadzieścia arów kartofli, dzięki przemożnej woli życia wyrosłych na ugorze, wykopać? Przecież tyle to i motyką można. A ryby? No są. Ale kto by tam, panie, się za nimi uganiał! Młode to w świat poszli i wolą kupić gotowe, takie od razu na patelnię. A z kłomlą latać? Z podrywką? Jak się ma, panie, szósty krzyżyk na karku, to się nie chce. Bo to jeszcze i przez te krzaki trza się przedrzeć, do wody wleźć. A woda, panie, zdradliwa. Jeden krok – do kolan. Drugi krok – też do kolan. Trzeci krok – i lecisz, kochany, aż po szyję. Albo i głębiej. A się skąpać w kapocie, dla jednego szczupaczka czy paru jelczyków albo kiełbi, to nie ma sensu. Lepiej kurakowi łeb obciąć, rosołu nagotować. To i krzepa z tego będzie. I się człek nie namoczy... Nie marudź – mówię Grześkowi przez telefon – dowiesz się, gdy dojedziemy. Ale na grzyby mam jechać, ślubna mi zaplanowała – Grzechu na to. A kilka godzin później dzwoni i mówi, że jednak jedziemy. No i suuuper! Dopiero słonko wstaje, gdy dobijamy na miejsce. Atlas samochodowy w garści (komuś pożyczyłem „sztabówkę” i ten ktoś zapomniał oddać), ślepia wściubione w skryte w lekkiej mgiełce, ledwo co widoczne drogowskazy. Tu? Chyba tu. Skręcamy. Jakby co, to bak jest prawie pełny. A za mocno nie pobłądzimy, bo Rzeka nas powstrzyma. Więc paliwa wystarczy na powrót. O! Jest mostek! To jednak w atlasie nie kłamali. Jeśli mnie pamięć sentymentalna nie myli, to kiedyś mostku nie było. I nawet asfalt jest. Kończy się zaraz za mostkiem, potem żwirówka. Na końcu asfaltu dróżka w bok, z garbem źle położonej krawędzi. Nie urwiemy niczego z podwozia? Uff, udaje się. Dalej łąka. Z ledwo widocznymi śladami po ciągnikach pamiętających wczesnego Gierka. Tu? Czy jeszcze dalej podjedziemy? Wystarczy – mówi Grzesiek. Dalej – to chyba nie łąka, a ozimina posiana. Nie jedźmy, bo to jakby bochenek chleba podeptać... Przejdziemy się. Więc – zaczynajmy. Lecz najpierw zbrojenie wędzisk. Biorę tylko tę cięższą, szczupakową. Paproszkowy kijaszek... kurde! – nie zmieścił się do bagażnika. A jeśli przyjdzie ktoś łasy na cudze, dostępne po jednym stuknięciu kamieniem w szybę? A może nie przyjdzie? Raczej nie przyjdzie. Tu ludziska wolą cudze szerokim łukiem ominąć, żeby nawet cień podejrzenia o niecne zamiary nie padł. A obcy, miastowi, tu nie zaglądają. Złodzieje też nie zaglądają. Bo chyba nawet nie ma co ukraść. Najwyżej krowę. Jejku! – rzecze Grzechu – jak tu... dziewiczo! I jak ta rzeczka kręci! Zobacz, pod tymi nawisami powinno być... I leci Grzesiek, prawie na złamanie karku. Brnie przez trawę nieskoszoną, przez chabazie nadbrzeżne, rzuca „mięsem”, gdy się w tych chabaziach potyka tak, że mało nie leci ze skarpy do wody... I powtarza zaraz: oż kurna, jak tu dziewiczo! A jaka woda czysta! No przecież... no przecież...! A chwilę później, po drugim czy trzecim rzucie wirówką, się drze: ale branie miałem! Jeszcze nie ruszyłem. Jeszcze zbroję kijaszka. Jeszcze się zapatrzyłem na wschodzące słońce, kraszące mgłę różowością radosną. Jak durny małolat, sentymentami i innymi romantyzmami chwilowo naładowany. Jeszcze sięgam po papierosa i... odkładam paczkę do kieszeni. Bo ten wrzesień, ten schyłek lata, pachną tak ulotnie... Jeszcze mi w tym zapachu wilgotnym od mgiełki, od rosy, brakuje dymu z ogniska syconego nacią kartofli. Ale czuć w powietrzu krowie łajno. Już zwietrzałe. Takie... sielankowe jakieś, swojskie. Śmierdzi? Może komuś śmierdzi. Mnie nie śmierdzi. I tylko - śpieworzyku ptaków mi brak. Jaskółki, boćki, słowiki, skowronki, rybitwy – już gdzieś na szlaku. Tylko jastrząb kwili zza odległego zagajnika. Pewnie dopadł i zadziobał, rozorał pazurami, przepiórkę jakąś. A może tylko szybuje nad koronami wieszcząc, że on tu pan i władca? I jeszcze głos słyszę: gdzie leziesz?!! Aha, to na drugim brzegu. Ktoś, płeć trudna do określenia, wyprowadza krowy na pastwisko. Po chwili szczęka młotek – a może kamień? – wbijający pal kotwiczący krowi łańcuch. I znów jakiś burek się odzywa. Z tej, czy z tamtej strony wody? Trudno wyczuć. Rzeczka tak meandruje, że chałupa odległa o rzut beretem, zdająca się stać nam na przeszkodzie, stoi o sto metrów od koryta. I z drugiej strony. Dzicz? Na Mazowszu??? A jednak. Zerkam, jak Grzesiek, dobierając się do obiecującej miejscówki, zjeżdża na tyłku. Chwilę później robię to samo. Bo inaczej się nie da. Wygryziona przez Rzeczkę, prawie pionowa skarpa, rozdłubana bobrowymi ścieżkami, zarośnięta jeżynami, krzakami dzikich malin i porzeczek. Jeszcze dziksza od wariatów, którzy postanowili się zachwycić tą dzikością, na gościnną nie wygląda. Broni się zasiekami zielska, dziesiątkami wilczych dołów kopanych przez bobry, podmytymi, wiszącymi skarpami, niespodzianym mułem przy brzegu, gdy w polaroidach widać tylko poskładane łagodnie fałdy piasku. Nieskalanego przez buty wędkarza, przez krowie kopyta. Rzucam wreszcie i ja. I trafiam. Prosto w gałąź na drugiej stronie. Blaszka wisi smętnie, staram się ją ściągnąć. A Grzesiek zeznaje, że znów mu coś walnęło. Tym razem w woblerka. Mikrusiego, jaziowego, czarnego ze srebrno-błękitnymi akcentami. Fuksiarz jeden! A ja naciągam żyłkę, naciągam... Pstryk! Blaszka zaś, z uwięzi zerwana, robi cichutkie plum! Dojdę do niej? Odzyskam? A figa! Do środka rzeczki wody mam do kolan. Krok dalej mam już pod krawędź spodniobutów. Na szczęście dno twarde, udaje mi się wycofać. I... oż kurde blaszka! Wody prawie po pachy, a widzę własne podeszwy! A tuż za nimi stadko... kiełbi? Jelców? Chyba jednak kiełbie, bo buchtują w dnie. Jeszcze nie wyłażę, jeszcze się rozglądam. I... pieprzyć wędkowanie! Jakże tu pięknie! Nic, tylko poleźć przed siebie... Aha! No to leź, durniu – strofuję się w myślach – pierdyknij orła na płytkim, o jakąś zapomnianą gałąź zaczepiając. Lub wpakuj się do dołka, w którym na stojąco się zmieścisz razem z czapką. Wreszcie udaje się przedostać na drugi brzeg. Wystarczyło podejść środkiem o dwadzieścia metrów wyżej. Jest bród. Tylko że trzeba się wdrapać na skarpę sterczącą prawie pionowo, ze szczytem o dwa metry nad głową. Uparty jestem. Jakieś korzenie sterczą ze skarpy, więc jest się czego przytrzymać. Piątka z alpinistyki! I... na darmo! Miejsce, gdzie blaszka oddała się wodzie, wygląda na głębokie. A burta pionowa. Wyjmuję więc z torby taką śmiszną echosondę na sznurku, rzucam na wodę... Oż ty w życiu! Metr od brzegu jest dwa i pół metra wody. Krystalicznie czystej. Tak czystej, że widzę na dnie własną blaszkę. A przynajmniej tak mi się wydaje. Leży bidulka między dwoma konarami, nurzającymi swoje końce w piaszczystym dnie. Sięgnę? Może i tak, ale czym? Może mocno obciążoną gumką? No to próbuję. I... gumka, piekielnica niewdzięczna, się wtula w jeden z konarów. I na nim zostaje. Uboższy o 10 zetów wycofuję się. Ale... którędy ja, kurde mol, przez Rzeczkę przełaziłem? Drzew i konarów do niej zwalonych od groma i trochę, a wszystkie do siebie podobne... A ile jeszcze drzew czeka na podmuch wiatru, który pochowa pień w krystalicznym nurcie? Naraz Grzesiek, zamaskowany w tej mgiełce i krzaczorach, dumnie ogłasza, że ma okonia. Takiego ponad dwadzieścia centymetrów. Oż ty w życiu – se myślę. Ty fuksiarzu jeden! Jak Cię dopadnę, to... Aha! Weź i dopadnij... Jeszcze trzeba wrócić na lewy brzeg. Ale którędy? Tam, gdzie mi się wydawało, że przełaziłem, noga mi wpada w jakąś dziurę. Ponad krawędź spodniobutów. Więc mi się klejnoty rodowe ciut opłukują, a skarpety przejmują niechcianą wilgoć. A woda piekielnie zimna. Z ciekawości zaczerpuję kilka garści, wypijam. Jest jak źródlana, ta z gór. Więc – może naprawdę są tu i pstrągi? Mówiono mi, że się trafiają. Tylko że ciut wyżej, o kilka kilometrów. W linii prostej. Bo rzeką to będzie kilkanaście. Gdzie trochę wężej, bardziej rozmaicie, bardziej wartko, jeszcze bardziej dziko. Gdzie rzeczka przedziera się szalonymi meandrami pośród skarp wysokich, niedostępnych. Gdzie człek o zdrowych zmysłach się nie zapuszcza. Bo do wody podejść nie ma jak. A jak już ktoś się odważy, to ryby nie złowi. Bo tyle hałasu w gęstwinie omotanych dzikością chabaziach narobi, że wszystko przepłoszy nim dojdzie. No jak – którędy? Przecież to proste! Trzeba się tylko było uważnie rozejrzeć. A patrzenie o tyle niewdzięczne, że czy jest dwa metry wody, czy tylko pół, to dno widać tak samo. A ja krótkowidz. Patrzałki zostały w autku, bo na łowisku bardziej potrzebne polaroidy. A jeszcze słonko wściekle daje po oczach. I jeszcze mi lata przed okularami stado krwiopijców, łaknących śniadanka. Więc się opędzam przed nimi to jedną łapą, to drugą. Chwilowo zapominając, że w prawej trzymam wędkę. Więc, owada utłuc próbując, tłukę się dolną przelotką we własne czoło. Ach, jaki zdolny jestem! Przelotka wytrzymała, czółko za tydzień będzie OK. Jeszcze staję na ma chwilę, patrzę w dół nurtu. I wzroku oderwać nie mogę. I wierzyć mi się nie chce, że takie zakątki uchowały się jeszcze przed ludzką ciekawością, pazernością. I cieszę się radością zazdrosną, zachłanną, a po części złośliwą. Że miliony pomykają co roku przez most na pobliskiej trasie, nawet okiem nie rzucając na ciurek wijący się w dole. Bo może nie szukają, czego ja szukam? Może chcą tylko złowić rybę, a nie próbować ją złowić? Pewnie wolą posiedzieć wygodnie, na pomoście, na foteliku, czekając. Nie mieć pyska odrapanego w krzakach, w jeżynach. Nie ryzykować kąpieli w spodniobutach, skręcenia nogi w jakiejś dziurze zamaskowanej trawami. Nie wiedzą, co tracą. A może nie tracą? Może mają lepiej? Posiedzieć wygodnie, poopalać się, napić się piwa czy kawy, wkomponować się łagodnie w czekanie na rybę. Potem, gdy ryba złowiona, sfotografować ją, wysłać fotkę do którejś redakcji, otrzymać medal, splendor... Ja – raczej tu nie złowię medalu. A gdyby nawet, to się nie pochwalę. Nawet i fotki plenerowe pstrykam tak, by żadnej chałupy nie było w kadrze widać, żadnej drogi. By nikt nie rozpoznał, nie trafił za nami. Bom zazdrosny. Piekielnie zazdrosny. Bo to moje. Tak bardzo osobiste, że aż intymne. Wreszcie doganiam Grześka. Po drodze wywijam przecudnej urody orzełka, bom nie dostrzegł, w tych chabaziach, że boberki sobie zrobiły pod nawisami traw ścieżkę. A Grzechu właśnie ciągnie drugiego okonka. Ciut mniejszego. Gul mi skacze. Ale choć podglądam przynętę: woblerek ma mniej niż trzy centymetry. Mam podobnego, nieco większego. Zapinam na agrafce, rzucam, i... kolejne prawie dwadzieścia zetów idzie się pie... Ot, miękkie przytrzymanie, potem luzik. Dureń ze mnie, że nie założyłem stalki. Albo oferowanego przez Grzesia przyponu z fluorokarbonu. Teraz już zakładam. Potem – wrzucam na luz. Bo jakże tu pięęęęęęknie! Dzicz okraszona skrawkami poletek, pionowe burty nad Rzeczką, z oderwanymi przez wodę kępami. Na których stanąć może tylko ten, kto w połowie września nie boi się kąpieli. Kilka krów zdziwionych, że jakieś pajace szwendają się nad wodą i jakimiś chlubkami machają... Polazłem dalej. A co? Niech się te mleczarnie dziwują, niech muuuczą sobie po swojemu, plotkując o intruzach. Tymczasem Rzeczka tak piękna, tak piękna! Tylko że zaczęło dmuchać od wschodu. Potężnie dmuchać. Więc – ryb już chyba nie będzie, najwyżej przypadkiem. Nic to, idę dalej. W miejsca, gdzie nie uświadczy śladu wędkarskiego buta. Gdzie czego by do wody nie wrzucić, to przy ściąganiu odprowadzają to ciekawskie, mikrusie jelce. Gdzie do brzegu trzeba się przedzierać przez pokrzywy wybujałe nad głowę. A plątanina jeżyn, przykrywających bobrowe ścieżki taka, że na łeb trzeba upaść, by się tam zapuszczać. No i co? No nic. Prawie nic. Poza tym, że kolejną przynętę urwałem. Bo wiatr blaszkę porwał i z sobie tylko wiadomych powodów poniósł ją w gałęzie swojskiej, sielankowej, rozłożystej wierzby - starowinki. Na drugiej stronie Rzeczki. Drzewo od tego nie wyładniało, a ja o kolejne kilka zetów jestem w plecy... I cóż wierzbie po mojej blaszce? Pień już podgryziony przez bobry, za kilka dni rozczochrana grzywa gałęzi spocznie w nurcie... Mając dość – zakrzyknąłem na Grześka, że wracamy do auta, pojedziemy dalej. Ale dookólną drogą, teren i dojazdy sprawdzając. Się okazało, że do autka mamy, w linii prostej, z pół kilometra. A biegając brzegiem Rzeczki – żeśmy przebyli kilometrów kilka. Bo ona tak kręci wśród tych łąk i poletek, że zawrotu głowy można dostać. Sto metrów w linii prostej, pół kilometra brzegiem. Trzy minuty marszu po łące, godzina przedzierania się, nawet bez łowienia, wśród nadbrzeżnych chaszczy... Chyba trzeba mieć coś nie tak pod kopułą, by po tych zaroślach się uganiać bezrybnie... Ruszyliśmy w stronę łowiska, gdzie – no nie ma siły! – muszą być okonie! Jeszcze sklepik w kolejnej, zapomnianej wiosce. Trzeba pociągnąć za sznurek przy drzwiach, poruszyć dzwonkiem. By z pięterka wywołać gospodynię. Zdziwioną, że ktoś zupełnie obcy tu trafił. Zabłądziliście? – z troską pyta kobiecina – do szosy to trzeba w drugą stronę, za krzyżem w lewo... Nie, droga pani – śmieję się – my tu celowo, świadomie. A wtedy pani dziwi się jeszcze mocniej... Ja też się dziwię. W sklepiku tylko pięć gatunków papierosów, tylko trzy gatunki piwa. Z tych najtańszych. Miałem chęć na pomidory. Są. Lecz mocno przywiędłe. A bo wie pan – wzdycha kobiecina – tu tego nikt nie kupuje, każdy ma własne. Sama nie wiem, po co wstawiłam na sklep. Teraz trzeba będzie wyrzucić... Kawałek dalej – wreszcie ludzie. Troje nastolatków. Na środku wąziutkiej jezdni. Zdziwieni, że samochód jedzie. Zdziwieni, że trzeba z drogi zejść, ustąpić. Ktoś palcem pokazuje rejestrację, wszystkie miny wyraźnie zdumione... Po kilkuset metrach kończy się poszczerbiony asfalt. W miarę równa żwirówka nagle się rozdwaja. W którą więc stronę? Atlas samochodowy nie przewiduje, by dróżki były dwie. Zresztą nikła kreska na mapie biegnie nie w tę stronę, w którą prowadzi którakolwiek z dróżek. Ech, że też zawieruszyła mi się „sztabówka”! Trudno, pojedziemy na wyczucie. Zawsze gdzieś wyjedziemy. I... znacie taki las? Gdzie aż do kostek zapada się człek we mchu? Gdzie paprocie zdają się sięgać ramion? Niestety, nie jesteśmy tu sami. Kilka aut na stołecznych numerach, biegają ludziska z koszami. Jak tu trafili? Zbłądzili? Czy tak samo jak my wiedzą, dokąd uciec przed cywilizacją? Raczej to drugie. Kto tylko na grzyby jedzie, ten stanie przy głównej trasie. Tam lasów nie brak, grzybów też. I nie ryzykuje się urwania zawieszenia na leśnym dukcie, wśród tej dziczy. Gdzie nawet komórki gubią zasięg, a do najbliższej chałupy ze cztery kilometry. Kawałek dalej, już na zupełnym odludziu, zatrzymujemy się i my. Na pięć minut. Napatrzeć się, powąchać, dostojnego poszumu koron wyniosłych sosen posłuchać, pod nogi zerknąć. I... zostajemy prawie trzy godziny. Grzybów nie za wiele, bo już obeschło po ostatnich deszczach. Ale są. Głównie podgrzybki. Z rzadka trafia się kozak, niekiedy prawdziwek. Sporo takich, które, pokryte patyną pleśni, chylą się ku mchom, z pokorą czekając na dopełnienie losu nieodwracalnego. Co chwila któryś z nas kłania się ziemi, odbierając ściółce brązowy, zamszowy kapelusik, osadzony na wyjątkowo długiej nóżce. Przynajmniej grzybów przywieziemy. Będzie pyszna kolacja, będzie kilka kolejnych słoików marynaty. Zimą – każdy kęs zapachnie tym lasem, dzikością zaszumi, tęsknotę za wiosną rozbudzi, za przestrzenią nieokiełznaną... Później – znów trochę błądzimy. Wreszcie prosta jak strzelił, leśna dróżka, wyprowadza nas do kolejnej, też omszałej wioski. Bezpiecznie przycupnąwszy na wysokiej skarpie, nad dużą, nieokiełznaną Rzeką, wtuliła się w bór wiekowy. I zdaje się spać. Leniwa taka, cicha, zadumana. Nawet psom nie chce się nas obszczekać, gdy wolniutko przetaczamy się przez kopny piach śródwioskowej dróżki. Wreszcie – wyjeżdżamy nad Rzekę. I wreszcie widać człowieka. Też zdziwiony. Bo jak żeśmy tu trafili? Okazuje się – Warszawiak. Wędkarz. Grzybiarz. Kilka miesięcy jeździł po obydwu stronach Rzeki, działki szukając. Wreszcie znalazł. Kupił. Jest szczęśliwy. Tym szczęśliwszy, że działek tu niewiele, wszystkie dyskretnie wtopione między drzewa. Nie ma więcej ziemi do kupienia, więc nigdy nie wyrośnie tu działkowy kołchoz podobny do mazurskich. A wioska tak skryta, tak zapomniana, że nawet ksiądz, po kolędzie jeżdżąc, z trudem trafia. A do wody tak blisko, tak blisko! Dzikiej, nieokiełznanej, pięknej! A grzyby rosną tuż obok, nawet i na działce. I taka tu – pierwotność... I serca w ludziach takie wielkie. „Pochwalony” – gadają drugiemu człowiekowi już z daleka. Też i nieznajomym. A niekiedy, nocą, łoś się przespaceruje między chałupami. Nawet psy się nie dziwią. Mało który szczeknie. Bo się znają. My na pewno na Mazowszu jesteśmy? Na pewno w XXI wieku? Jakbyśmy się przenieśli w czasie, o wiek do tyłu. Jeszcze stoi w wiosce omszała chałupa, strzechą kryta. Jeszcze są stodółki drewniane, reumatycznie pokrzywione brzemieniem starości... Jakby nagle ożyła „Droga w Bronowicach” Gierymskiego. A jednak – cywilizacja dotarła. Na kłaniających się ziemi, drewnianych słupach, ciągnie się pajęczyna elektryki. Na kilku dachach dumnie wypinają pierś talerze satelitarnej TV. Na podwórkach, za pochylonymi płotami ze sztachet, drzemią samochody, gdzieniegdzie traktor. Wszystko – takie uśpione. Jakby zatrzymane w czasie. A jednak – to realne! To jest. Uchowane przed pośpiechem, gwarem, przed wariactwem postępu. Tkwi w tym lesie, nad tą wodą. Ukojone poszumem granym przez wiekowe korony drzew, szemraniem Rzeki. Jeno pies czasem gdzieś zaszczeka, jeno silnik samochodu cicho, cichuteńko czasem pomruczy... Wracamy. Bez ryb, za to z grzybami. Zmęczeni. Tylko... wyciszeni tacy. Aż gadać się nie chce. Jakbyśmy bali się spłoszyć te obrazy, dźwięki, zapachy, odczucia... Jakbyśmy zachłannymi pazurami zmysłów ukojonych dalej kurczowo się wczepiali tam, gdzie byliśmy... Nie pytajcie o adres. Zazdrośnie okrywam tajemnicą dziewiczość tych zakątków. Gdzie cały cywilizacyjny rozpęd nagle gaśnie, wtula się w ciszę, w krów pomrukiwanie, w poszum wiatru, w wilgotny szmer Rzeki. Gdzie nogi plączą się w jeżynach, w pokrzywach, a dusza zdaje się płynąć – ponad! Gdzie wszystkimi zmysłami wędruje się przez - aż nierealną! - krainę łagodności, ukojenia. Gdzie człek podświadomie boi się głośniej odezwać. By tego nie spłoszyć, nie sprofanować... A potem – marzy. By powrócić. Tak cicho, cichuteńko... Andrzej Bombola *Bombel* książki z kategorii Beletrystyka wszystkie fantasy, science fiction klasyka kryminał, sensacja, thriller literatura młodzieżowa literatura piękna powieść historyczna Literatura faktu wszystkie biografia, autobiografia, pamiętnik reportaż publicystyka literacka, eseje Literatura popularnonaukowa wszystkie poradniki dla rodziców Poezja, dramat, satyra wszystkie poezja Pozostałe wszystkie poradniki religia Tagi Najpopularniejsze: Najpopularniejsze: nie milosc milosierdzie milość milość pocałunek milszewski milva geralt mimesis malewicz... mimi mimo to mimo wszystko mimotowatość minaret pozycja mindfullness mine minerał minerały minerwa... minette walters ming minho mini cooper miniatury miniaturzystka minimalizm... ministranci ministrant mino raiola ajax... minotaur minus minuty słabość ob... Autorzy Najpopularniejsi: Najpopularniejsi: Éric-Emmanuel Schmitt Jodi Picoult Paulo Coelho Wiesław Myśliwski Lauren Oliver Halina Poświatowska Bohumil Hrabal Marcin Świetlicki Rafał Wojaczek Agnieszka Osiecka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Tadeusz Różewicz Joe Abercrombie Hanna Krall Jacek Podsiadło Cykle Najpopularniejsze: Najpopularniejsze: Howard wyd. Andor Archwium Żołnierzy Wyklętych Sortuj: Każdy jest na tyle nieszczęśliwy, na ile się za takiego uważa. Dodał/a: konto usunięte Cierpliwość to równie groźna broń jak gniew. A nawet bardziej, ponieważ niewielu ludzi jest do niej zdolnych. Dodał/a: Strzelba Myśli o tym, co by zrobił, gdyby dostał jeszcze jedno życie, a potem, że nie ma na nie ochoty, ten jeden raz był tak trudny i wymęczył go tak dokumentnie, że zastanawia się, czy starczy mu sił, by umrzeć. Dodał/a: robinslav Jeśli naprawdę tak ci na nim zależy - ciągnął Siegel, wpatrując się w niego - będziesz z nim dzielić wszystko, łącznie z nieśmiertelnością i wiecznym bólem. Dodał/a: Sara Kałecka Moje ziemskie życie dobiegało końca, a koniec ten był blisko. Dodał/a: Petit Nie miałam odwagi twierdzić, że jest za późno, ale jakaś część mnie to wiedziała: za późno dla mnie, dla niej, za późno na cokolwiek. Dodał/a: Petit Sądziłam, że już wiem, co to ból, ale okazało się, że to wszystko nic. Najgorsze było dopiero przede mną. Dodał/a: Petit Ciemność trwała tak długo, że zapomniałam, jak wygląda światło. Dodał/a: Petit Gniew niczego nie rozwiązuje, on tylko zaostrz sprawy. Dodał/a: MonimePL Z jednej strony miałam ochotę roześmiać mu się w twarz, wyjść z jego gabinetu i zapomnieć o wszystkim, co się tam wydarzyło,ale z drugiej nie mogłam przestać myśleć,że przez ostatnie pięć lat żyłam w stanie zawieszenia, jakbym czekała na coś bliżej nieokreślonego. Dodał/a: Clary_8991 Poprzednie 1 ... 2446 2447 2448 2449 2450 ... 3342 Następne Popularne artykuły

czytać w rzece rozumieć ryby